Pierwsze derby w nowym sezonie Knicks zaczęli bez zmian w porównaniu z meczem z Atlantą. Coach Fizdale hołduje zasadzie, że zwycięskiego składu się nie zmienia i na parkiet wypuścił piątkę Burke - Hardaway - Ntilikina - Thomas - Kanter. Hala Barclays Center w połowie wypełniona fanami Knicks więc chłopaki czuli się trochę jak u siebie. Nie wiem jak w mieście traktowani są Nets, dla nas to trochę takie adoptowane dziecko, którego tak naprawdę nikt nigdy nie chciał.
Początek meczu kiepski, jak z Atlantą. Knicks zaczęli od wyniku 4:11, a potem 9:17. W pierwszej kwarcie brylował zwłaszcza Caris Le Vert, który co rusz penetrował do kosza gubiąc naszego Franka na zasłonach. Schemat atakowania pola trzech sekund powtarzał się non-stop, gracze Nets podchodzili z piłką do wychodzącego Kantera i odgrywali do zbiegającego z góry gracza, co kończyło się wsadem bądź łatwym lay-upem. Knicks długo rozkręcali się w ataku i dopiero po akcjach 2+1 w wykonaniu najpierw Kantera, a potem Hardawaya zbliżyli się na 3 punkty (20:23). Bardzo pomagali gracze Nets zaliczając w tym czasie aż 6 strat. Sielanka nie trwała jednak długo bo po trójkach Alana Crabbe i Joe Harrisa gospodarze ponownie odskoczyli na 9 punktów.
W drugiej kwarcie Brooklyn kontynuował powiększanie przewagi - po akcji 2+1 Le Verta wyszli na prowadzenie 26:37. Knicks ponownie zmniejszyli straty po rzucie za 3 Kevina Knoxa (33:39), ale zaliczyli kilka pudeł z czystych pozycji. Najmłodsza ekipa w lidze jaką są Knicks (średnia wieku 24,158) ma jak widać duże wahania formy w trakcie meczu stąd po chwili kolejny odjazd Nets - 6 punktów z rzędu zaliczył rodak Kristapsa - Rodions Kurucs, dwie trójki dorzucił Spencer Dinwiddie i ponownie zrobiło się 10 punktów straty (47:57). Knicksów w grze trzymały tak naprawdę straty - tylko 2 swoje przy 12 Brooklynu.
Młodość NYK objawia się w tym, że grają szybkie i krótkie akcje - widać, że taki styl zaordynowany przez Fizdale'a pasuje całej ekipie. Dzięki temu są w stanie zdobywać punkty seriami. Na początku trzeciej kwarty po runie 11-0 (7 pkt Ntilikiny i trójka Hardawaya) Knicks wyszli na prowadzenie 66:65. W tym fragmencie meczu spod kosza regularnie punktował Kanter, do tego pojawiły się wstawki naprawdę solidnej defensywy (blisko przy rywalach, wyczekanie rywala a nie pójście w 1 tempo) co w połączeniu z kolejną serią strat Brooklynu pozwoliło osiągnąć aż 5 punktów przewagi po trójce Knoxa (74:69).
Czwarta kwarta to prawdziwy rollercoaster. Zaczął Alonzo Trier jumperkiem (80:74), a po chwili 6 pkt z rzędu rzucił LeVert i zrobiło się remisowo. Następnie Kanterowi sędziowie zaliczyli flargant 1 i znowu zrobiło się minus 5. Po kolejnych trójkach Knoxa i Hardawaya Knicks wyszli na prowadzenie (96:95), by za moment znów je stracić po rzutach z dystansu Russella i LeVerta. W tym fragmencie trochę nas ratowały ofensywne zbiórki Kantera i akcja 2+1 w wykonaniu Turka po której był remis na 15,9 sekund do końca meczu. Ostatnią akcję Nets zostawili będącemu w gazie LeVertowi, który ładnie minął Hardawaya, lewą reką zblokował obrońcę i wbił się pod kosz kończąc akcję lay-upem. Z pomocą spóżnił się Knox. Do końca została tylko sekunda - Knicks oddali piłkę Hardawayowi ale ten spudłował rzut z 10 metra. Trochę pechowa porażka - zabrakło doświadczenia w dowiezieniu prowadzenia do końca. Brooklyn nie jest jakąś potęgą w konferencji Wschodniej i takie mecze powinniśmy wygrywać.
Czas na laurki indywidualne:
Trey Burke (8 pkt, 5 zb, 4 as) - bezbarwny występ naszego rozgrywającego - słaba skuteczność (3/11) i nieumiejętność regulowania tempa gry, stać go na dużo więcej
Tim Hardaway (29 pkt, 3 prz) - po raz kolejny lider ofensywy, miał też dobre wstawki w obronie. Niestety zawalił trochę końcówkę 4 kwarty - najpierw zaliczył w dryblingu stratę, a potem nie nadążył za mijającym go LeVertem, który zdobył decydujące punkty
Frank Ntilikina (9 pkt, 4 as, 3 prz) - po kiepskim początku gdy LeVert mijał go jak chciał, zaliczył solidną trzecią kwartę, gdzie na chwilę przejął mecz (7 pkt z rzędu). Wygląda na solidny i pewny punkt w składzie, ale brakuje więcej takich błysków.
Lance Thomas (0 pkt, 2 zb) - słabiutko po raz kolejny - niby nie dał pograć Dudley'owi (chociaż w sumie to żaden wyczyn), ale w ataku kompletnie bezproduktywny a na tablicach również nie jest żadnym wzmocnieniem
Enes Kanter (29 pkt, 10 zb) - pewny punkt w ataku (12/18 z gry), mecze z double-double to też u Turka już standard, natomiast w obronie nadal stanowi dla rywali tylko wysoką tyczkę do ominięcia. W jego przypadku to, że plusy równoważą minusy to wątpliwe twierdzenie.
Ron Baker (0 pkt, 5 fauli) - typowo Bakerowy występ, nic nie pokazał, złapał 5 fauli i parę razy pogłaskał swoją fryzurę niczym Claudia Schiffer
Alonzo Trier (8 pkt, 3 zb) - nie można liczyć, że Trier w każdym meczu będzie eksplodował ze zdobyczami punktowymi powyżej 10, ale mimo niskiej skuteczności (2/8) swoje rzucił. Solidny występ rookie.
Mario Hezonja (2 pkt) - obok Bakera najgorszy na boisku - w pluso-minusach -11, najsłabiej w drużynie. Nie daje jakości ani w ataku ani w defensywie.
Kevin Knox (17 pkt, 6 zb) - to jest Knox o jakiego Nowy Jork walczył - waleczny (3 zb ofensywne), skuteczny (7/14 z gry, 3/4 za 3) i odważny. Przełamał się już w drugim meczu, Fizdale odważnie stawia na młodziana - z tej mąki zdecydowanie będzie chleb.
Noah Vonleh (2 pkt, 6 zb, 1 bl) - tylko 11 minut, ale już na dziś wydaje się bardzo wartościowym zmiennikiem. Obstawiam, że grałby w pierwszej piątce gdyby nie próby sztabu szkoleniowego do zbilansowania drużyny i zapewnienia jakiegokolwiek wsparcia z ławki gdy schodzi Thomas.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz