Ustalmy jedno. Po meczu z Warriors nikt nie spodziewał się zwycięstwa. Ba, nikt nawet nie spodziewał się wyrównanego meczu. To miała być egzekucja. I była, ale co się mistrzowie NBA namęczyli z NYK to ich. Gdy odpalił Durant to trener Fizdale nie umiał znaleźć na to odpowiedzi. Żaden trener w NBA nie znajduje na to odpowiedzi od 3 lat. Warriors są jak trzygłowa hydra, jak utniesz jeden łeb (np. Curry) to drugi jest jeszcze groźniejszy, a w odwodzie zawsze zostaje trzeci gracz, który potrafi rzucić np. 14 trójek w 26 minut (vide Klay Thompson dzisiejszej nocy).
W każdym razie coach Fizdale podszedł do zadania ambitnie i dokonał aż 3 roszad w pierwszej piątce. Na parkiet Madison Square Garden wyszliśmy składem: Ntilikina - Hardaway - Dotson - Vonleh - Robinson. To docenienie dobrej postawy Dotsona i Vonleha z ławki w kilku poprzednich spotkaniach. Zaskoczeniem jest wejście do starting 5 debiutanta Mitchella Robinsona. No i Frank nareszcie zaczął jako rozgrywający. Pierwsze minuty dla Knicks. Szalał w ataku Tim Hardaway, rzucał, asystował, angażował się w obronie. Wystarczyła jednak jedna minuta, Warriors włączyli drugi bieg (run 13-0), a Stephen Curry zdobył w tym okresie 11 punktów (w tym 3 trójki). To pierwsze ostrzeżenie jak łatwo mistrzowie NBA są w stanie w krótkim czasie zbudować przewagę. Knicks się nie poddawali, punktowali gracze z ławki - Kanter, Burke i Hezonja. Po 1 kwarcie remis po 25.
Druga kwarta to spokojne budowanie przewagi przez zespół z Oakland i nie wiadomo kiedy zrobiło się 10 pkt straty (33:43). Kolejny zryw ekipy z MSG pozwolił ponownie doprowadzić do remisu - duet Ntilikina - Hardaway raził rzutem za 3 i ładnym runem 8-0 nowojorczycy doprowadzili do stanu 53:53 na koniec pierwszej połowy meczu. W przerwie krótki koncert dla publiczności w MSG dała gwiazdka pop - Ashanti - mówi się, że to część procesu rekrutacyjnego Kevina Duranta, który uwielbia wokalistkę. Wątpię, żeby zaproszenie Ashanti czy billboardy na mieście miały zachęcić KD do przyjścia do Nowego Jorku. On będzie patrzył na pieniądze, a Warriors są mu w stanie dać więcej zarówno pod względem finansowym jak i sportowym. Jedyny aspekt "za", który skusił też Lebrona na przejście do Lakers, to większy rynek reklamowy dla Duranta w "Big Apple".
Po przerwie w białych koszulkach grał zespół, który trener Fizdale chciałby oglądać zawsze. Poświęcenie w obronie zamieniane na szybki atak z dużą ilością podań, szukaniem wolnych kolegów. Warriors wydali się zaskoczeni takim podejściem, sądzili chyba, że mecz sam się wygra. Aż miło było patrzeć jak Ntilikina rzuca się pod nogi Curry'emu, żeby wyrwać mu kolejną piłkę. Ponownie świetny okres zaliczył Hardaway, trafiał pod presją, zdobył punkty z kontry. Z drugiej strony wynik próbował trzymać Kevon Looney, ale po trójce Timmy'ego Knicks wygrywali już 81:71. Szok, niedowierzanie, trybuny w MSG szalały z radości za tak walczącą ekipą. Co prawda Warriors szybko uruchomili swoje strzelby ale jeszcze w 41 minucie spotkania po trzypunktowym rzucie Trey'a Burke'a Knicks prowadzili 94:93.
A potem. Cóż. Stało się to czego wszyscy się spodziewali, mimo to po znakomitej trzeciej kwarcie każdy po cichu się łudził, że uda się mistrzom wyrwać zwycięstwo. Kevin Durant zagrał show, jakiego MSG nie widziało chyba od 60-punktowego występu Kobe'ego Bryanta parę lat wstecz. Trafiał wszystko. Za 2, za 3, po wjeździe pod kosz, z rękami obrońcy na twarzy, z 10 metra. Nie miało to znaczenia, wpadł w trans, który dany jest tylko najlepszym w tej grze. 25 punktów w samej tylko czwartej kwarcie, którą Knicks przegrali 16:47. Kompletna dominacja jednego gracza, na którego gospodarze nie mieli żadnego rozwiązania. A trzeba przyznać, że większość tych rzutów była kontestowana, dobrze broniona. Bez szans.
Czas na laurki indywidualne:
Frank Ntilikina (17 pkt) - nareszcie zagrał na swojej nominalnej pozycji i zagrał bardzo dobrze, szczególnie pierwszą połowę gdzie zdobywał bardzo ważne punkty i parę razy powstrzymał Curry'ego. W 3 kwarcie był motorem napędowym ofensywy po której Knicks zdobyli 10 punktów przewagi. Potem Fizdale posadził go na ławce i wpuścił ponownie jak już było po meczu - podobny błąd jak z Burke'm w Milwaukee.
Tim Hardaway (24 pkt, 4 as) - oddaje mnóstwo rzutów, często bez sensu, bo się podpala, że chwilę wcześniej trafił to i następnym razem się uda. Lider punktowy, ale w obronie dno i sto metrów mułu - gubił się na zasłonach, zostawiał swoich graczy bez krycia. Jeden z gorszych defensorów w drużynie.
Damyean Dotson (12 pkt, 7 zb) - awans do pierwszej piątki przypieczętował solidnymi statystykami ale na niskiej skuteczności (5/12 z gry). Wyróżnił się tym, że huknął na parkiet z 2 metrów przy próbie bloku, upadając na rękę - cud, że nic mu się nie stało - aż Durant się złapał za głowę po tym upadku. Ze słabszymi rywalami powinno mu pójść lepiej.
Noah Vonleh (7 pkt, 5 zb, 4 as, 2 prz) - dobry mecz, ale bez efektu wow. W końcówce meczu próbował bronić Duranta, ale nawet z ręką Vonleha na twarzy KD trafiał rzuty z 8-9 metra - nie dało się zrobić więcej.
Mitchell Robinson (7 pkt, 6 zb, 2 prz) - debiut rookie w pierwszej piątce - walczył, bronił ale na ruch piłki w ataku Warriors nie miał odpowiedzi. Wyrobi się.
Trey Burke (15 pkt) - dobry mecz Burke'a, złapał flow w ataku na przełomie 3/4 kwarty i napędzał akcje Knicks w tym okresie. Końcówka meczu słabiutka, ale po takim runie Warriors osiadła gra całej drużyny.
Alonzo Trier (2 pkt) - wystąpił. I na tym zakończmy relację.
Mario Hezonja (6 pkt) - najgorszy na parkiecie - odpalał bezsensowne rzuty, forsował swoją grę przekładając ją nad współpracę z kolegami.
Lance Thomas (2 pkt) - kolejny kiepski mecz, jak tak dalej pójdzie to wyląduje w Westchester Knicks - jego atuty obronne nie bilansują totalnego zera jakie daje w ataku.
Enes Kanter (8 pkt, 13 zb) - skuteczność poniżej 50% (4/9) kiepska jak na niego, chyba nie umiał się odnaleźć z ławki, a zapowiada się, że czeka go dłuższa przerwa w tym zakresie. Przez chwilę próbowany jako PF grając na dwie wieże z Robinsonem ale wyglądało to mizernie - wariant jak najbardziej do sprawdzenia ale ze słabszym przeciwnikiem.
Luke Kornet - turysta
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz